Marocco and West Sahara 2011

Moderator: luk4s7

Kajman
Posty: 236
Rejestracja: 22 lut 2009, 22:36
Auto: GR 60 long

Marocco and West Sahara 2011

Post autor: Kajman »

Jeżeli moderator pozwoli - zaloże jako nowy temat - bo tamten o wyjeździe do Maroka byl jako ogólnie o pytaniach przed wyjazdem


Kilka zdjęć z ostatniego wyjazdu do Maroka i West Sahara. Jako pierwsze jest zdjęcie z mojego śladu.

Obrazek

W sumie po Maroku zrobiłem 8 tyś km

http://home.isk.net.pl/kajman/zdjecia/m ... index.html" onclick="window.open(this.href);return false;

Z ciekawostek
- chłopaki na motorach zdobyli najwyższą wydmę w Erg Chabbi. Podobno ktoś tam kiedyś wjechal ale na jakiś lekkich motorkach.

Tym razem zrobili to na Hondach Africach i KTM
Większych problemów – oprócz cieknącej uszczelki pod klawiaturą nie odnotowano
Linki do filmików – zmontowane przez motocyklistów ale coś tam samochód mój też się przewija :D



Ostatnio zmieniony 12 kwie 2012, 23:12 przez Remiołek, łącznie zmieniany 1 raz.
Powód: Poprawiłem link do YT.

Awatar użytkownika
Adam
Klubowicz
Posty: 365
Rejestracja: 20 maja 2009, 12:05
Auto: LC120,2xHDJ100,Partol:)

Re: Marocco and West Sahara 2011

Post autor: Adam »

Adam piękne foty :o ile czasu jeździliście po Maroku?
Południe dla turystów bezpieczne? Już nie mogę się doczekać kiedy będę wolniejszy, żeby się urwać na taki wypad :D

Kajman
Posty: 236
Rejestracja: 22 lut 2009, 22:36
Auto: GR 60 long

Re: Marocco and West Sahara 2011

Post autor: Kajman »

po samym Maroku 3 tygodnie
Południe i WS jest nawet bezpieczniejsza niż północ czy miejsca typowo turystyczne
Zero zaczepiania, jakiegoś nagabywania o pieniądze czy inne rzeczy.
Trochę kontroli ale wszyscy bardzo mili i pomocni dla turystów
Ja wole takie miejsca - nie przepadam za cepelią jak w merzuga a już Marakesz to mnie odstrasza na samą myśl o tym placu i tej sztucznej przebieralni

Awatar użytkownika
kylon
Klubowicz
Posty: 18030
Rejestracja: 04 kwie 2007, 21:32
Auto: BJ42
Kontakt:

Re: Marocco and West Sahara 2011

Post autor: kylon »

Jeśli Kajman pozwoli to mogę tu zamieścić opis wyjazdu z zeszłego roku który jest w części Klubowej ;-)

Awatar użytkownika
Bekon
Posty: 336
Rejestracja: 16 lip 2008, 15:06
Auto: FJ CRUISER 4,0
Kontakt:

Re: Marocco and West Sahara 2011

Post autor: Bekon »

Adam, świetne fotki. Gratuleszyn. Kiedy byliscie ? Teraz w trakcie / po zamieszkach w pn Afryce czy wcześniej ?

endurance
Klubowicz
Posty: 1442
Rejestracja: 26 gru 2007, 17:59
Auto: Hilux - owocow?z
Kontakt:

Re: Marocco and West Sahara 2011

Post autor: endurance »

Kajman,

we wrześniu zobaczysz czy xr dadzą radę :)

wojciech endurance
http://www.polkasteam.pl" onclick="window.open(this.href);return false;

Kajman
Posty: 236
Rejestracja: 22 lut 2009, 22:36
Auto: GR 60 long

Re: Marocco and West Sahara 2011

Post autor: Kajman »

Bekon pisze:....... Kiedy byliscie ? Teraz w trakcie / po zamieszkach w pn Afryce czy wcześniej ?

wyjeżdżałem pod koniec marca - wróciłem na święta wielkanocne

spokojnie było - i tak jak pisałem - z tego co wiem to jak się coś spotka - jakas manifestację to zdarza się w duzych miastach w częściach robotniczych. Czym dalej od "cepeli" tym spokojniej i normalniej

"...Jeśli Kajman pozwoli to mogę tu zamieścić opis wyjazdu z zeszłego roku który jest w części Klubowej... "

jasne

ze swojej strony - jak macie pytania to pytajcie
jak mnie najdzie jakaś wena to może skrobne co nieco za jakiś tydzien dwa

co do zdjęć - w tym roku jes ich dużo mnie - więc i wybór mniejszy. Za to materiału filmowego więcej. W zeszłym roku miałem fotografa nadwornego to i zdjęc było do wyboru wiecej :lol:

Kajman
Posty: 236
Rejestracja: 22 lut 2009, 22:36
Auto: GR 60 long

Re: Marocco and West Sahara 2011

Post autor: Kajman »

endurance pisze:Kajman,

we wrześniu zobaczysz czy xr dadzą radę :)

wojciech endurance
http://www.polkasteam.pl" onclick="window.open(this.href);return false;
czyżby .... my ..... razem ?? :mrgreen:

endurance
Klubowicz
Posty: 1442
Rejestracja: 26 gru 2007, 17:59
Auto: Hilux - owocow?z
Kontakt:

Re: Marocco and West Sahara 2011

Post autor: endurance »

:)

Awatar użytkownika
kylon
Klubowicz
Posty: 18030
Rejestracja: 04 kwie 2007, 21:32
Auto: BJ42
Kontakt:

Re: Marocco and West Sahara 2011

Post autor: kylon »

No to jeśli kogoś nie zanudzi historia wyjazdu w tamte rejony z zeszłego roku :wink:

Na wstępie napiszę iż było mega fajnie i zajebiś..ie.

Dojazd:
My wybraliśmy opcje promu z Genui do Tangeru (Grandi Navi Veloci). Drugi raz też bym wybrał tą opcję. Jechanie na kołach na Gibraltar nie ma moim zdaniem sensu czasowego oraz finansowego a nie wspomnę już o zmęczeniu materiału jakim miał być kierowca. Do Tangeru prom płynie dwie doby, wraca niestety trzy. Po drodze stoi od 8 do 15-ej w Barcelonie bo w nocy niby port śpi a nie pracuje. Szkoda tylko, że nie można wyjść na ląd. Im wcześniej kupi się bilet tym jest tańszy. Mieliśmy jednego obywatela na gapę co to obiecywał wykupne za pobyt nielegalny w pokoju ale, że jest z Krakowa to normalne, że sknerzy :mrgreen:. Wracał już z inną załogą i pewnie też naobiecywał :mrgreen:. Opcja przepłynięcia bez kajuty raczej słaba biorąc pod uwagę jak śmiecą i zachowują się na promie Marokańczycy :cry: . Żarcie na promie syfiaste i wszystko pozamykane. Jedynie frytki wchodziły ale ile można ich jeść przez trzy dni. Miła z wyglądu kasjerka, a w sklepie bezcłowym na promie dosłownie dwie butelki alkoholu. Wydają tylko po jednej sztuce na osobę za okazaniem biletu. Pod względem zajęcia oraz żarcia tunezyjskie linie biją te włoskie na głowę. Odprawa po zejściu z promu szybka i bez problemów. Wszelkie papierki wypełnia się już na promie. W druga stronę też idzie szybko. Niektóre autka przechodzą skanowanie. U nas podejrzany był piekarz i Misiek :mrgreen:. Uwaga na oszustów którzy chcą wyłudzać pieniądze za wszystko co się da. Nas pracownik GNV chciał naciągnąć na 50 Euro. Ściemniał iż załatwił nam kabiny z prysznicem i oknem. Nie wziął pod uwagę tego, że wiedzieliśmy co kupiliśmy miesiąc przedtem i że były to praktycznie te same kabiny co w tamtą stronę. Te ściemy Marokańskich oszustów niestety stawiają w złym świetle ten kraj.

Kasa:
Dirham to obowiązująca waluta. 1000 Dirhamów to 360 PLN. Za 10 Dirhamów liczą 1 Euro. Ceny nie są tak niskie jak np w Tunezji. Tam był raj paliwowy. Tu już nie koniecznie. Dobry obiad kosztuje około 50- 120 Dirhamów od osoby. Wyszukane owoce morza około 190 DH. Bankomaty działają jak chcą i za bardzo nie rozumiem zasadności przyjmowania lub odrzucania różnych kart płatniczych lub kredytowych. Ciężko jest zapłacić kartą. Mieszkania w apartamentowcach zaczynają się od około 4 mln Dirhamów. Samochody w salonach są dużo droższe niż u nas. Przynajmniej tak wynikało z reklam na bilbordach albo na salonach. Wymiana szpilki w kole w J120 kosztuje 150 Dirhamów. Busik w Marakeszu 10 Dirhamów od osoby. W Fez z przewodnikiem już 500 wraz z przewodnikiem. który szuka okazji żeby coś sprzedać u zaprzyjaźnionych ziomali.

Ludzie:
No właśnie. Tu spore rozczarowanie. Mega nachalni kombinatorzy. Na każdym kroku chcą cię oszukać i nabić w butelkę. Najlepiej płacić za wszystko zbiorowo i wystawić dobrego negocjatora. Po zaparkowaniu wyłania się z podziemi zawsze i wszędzie Parking Guide. Kosztuje to od 1 Dirhama do 5. Rekordzista chciał 60. Do tego w grupie są różne stawki w zależności na ile kto wygląda. Do tego rekordzista był agresywny i wystawił dużego czarnego kolegę. Nie wiem czemu duży schylił się do okna spojrzał na mnie i zadowolił się dwudziestakiem od całej grupy i jeszcze opierdolił małego :mrgreen:. Na bazarach można było targować się na maksa a ceny niekiedy malały do 70%. Najgorsi byli tacy, którzy stawali się wręcz agresywni jak nie chciałeś czegoś kupić. Robienie zdjęć ludziom lub sklepikom jest mało realne. Wszystko kosztuje i oni żerują na turystach. No chyba, że coś kupisz to wtedy bardzo proszę. Tragiczny pod tym względem był Fez oraz Marakesz.
W Wysokim Atlasie ludzie przesympatyczni i pozytywnie nastawieni. Widać, że są zadowoleni z życia. Dzieci uśmiechnięte i machają z daleka. Może dlatego, że są to Berberowie. 50 km dalej już ponownie naciąganie i mędzenie bez umiaru. Jedynym niemiły akcentem w tamtej okolicy była starsza Pani która zobaczyła Gorsa i zaczęła coś wykrzykiwać o amerykanach. Cała wieś się na nas patrzyła, a było tam ludzi całkiem sporo biorąc pod uwagę iż był to miejscowy sug.
Właściciele knajp nachalni nie mniej jednak kilku wspominamy miło. Np. właściciel knajpy Merzuga za Rabatem (Mehdiya). Mega przesympatyczny Pan no i żarcie super. Podobnie policjant, który zaprosił nas na żarcie w miejscowości Amgriou. Super kobitka z pola namiotowego w Samarze w Saharze Zachodniej, która naszym zdaniem była naczelnikiem tamtejszej komórki ruchu oporu :mrgreen:. Do tego trzy miłe arabki w Rabacie i kelner w Asilak. Po za tym niestety sami naciągacze chcący sprzedać na siłę miejsce w hotelu, żarcie, kurtki itp. Najgorsza sytuacja była niestety w Atlasie. Od najmniejszego do najstarszego wyciągał rękę po kasę. Udawali, że sprzątają kamienie z drogi albo inne działania komercyjne. Zlatywali się zewsząd i z najdalszych zakątków gór. Z daleka było widać lecących stręczycieli. Biegli za samochodami nawet kilkaset metrów jak zauważyli przystanek którejś z załóg. No i niestety lecące kamienie dosyć nagminnie. Rekordziści łapali za klamki i otwierali samochód w czasie jazdy aby coś wyciągnąć z auta. Człowiek się męczy jazdą przez miejscowości bo dzieciaków są dziesiątki a jednocześnie musi spitalać. Do wyjątków w tamtej okolicy był właściciel Oberży Gumi Ja - ale była jazda. Pierwszy raz widziałem jak ktoś w pięć minut zrobił flet z węża ogrodowego i nawet coś na nim grał.

Największe rozczarowanie:
Marakesz- mega turystyczna cepelia i syf. Warto raz zobaczyć i zapomnieć. Nie wiem czym wzniecają się przewodniki. Może tym że ich autorzy nie widzieli nic innego w Maroku albo oglądają świat zza okien Orbisowskiego autokaru. Upierdliwi naciągacze. Nie można spokojnie przejść po placu bo albo Ci chcą wcisnąć sok z pomarańczy albo sprzedać zdjęcie. Najgorsi są zaklinacze węży. Zrobienie zdjęcia kosztuje 10 Dihramów, a potem na siłę wkładają Ci węża na szyję i żądają kolejnych 15 Dihramów. Jazda po tym mieście jest tragiczna więc najlepszym rozwiązaniem jest zamówienie busika z pola namiotowego.

Komunikacja:
Drogi w Maroku są dość przyzwoite. Mam na myśli te asfaltowe. Autostrada normalna i można grzać. Szutry całkiem przejezdne. Co jakiś czas jest kontrola policyjna ale właściwie nie wiem po co. Policjanci zajmują się dłubaniem w nosie i maja w torbie nagminne łamanie przepisów. Dopiero Gwardia królewska o coś pyta. Zazwyczaj jaki jest cel naszej podróży i czym się zajmujemy. Jak mniemam miało to związek z rozruchami na terenie Sahary Zachodniej. Już wiem skąd wzięła się reklama IKEA z garbusem załadowanym paczkami. Jej twórca chyba pojechał na wycieczkę do Maroka. Paczki niekiedy sięgały drugiego piętra a standardem było przewożenie ludzi wewnątrz busa oraz na jego dachu nawet z miejscami stojącymi na górze :shock: - mega folklor. Doznania wzrokowe nie do opisania :D .
Jazda nocą należy do bardzo niebezpiecznych. Czobi miał rację. Świecą światłami głównie po oczach bo o regulacji świateł nikt nie słyszał. Dodatkowo jest tam szał na 100 Watowe żarówki oraz przeładowanie bagażnika. Nie wspomnę o ciągłej jeździe na długich. Gors zapodawał ledy na dachu i jeszcze dodatkowo długie to na chwilkę coś przygaszali. Na chwilkę bo za nami znowu oślepiali całą naszą kolumnę :evil:. Co za koszmary przeżywaliśmy na serpentynach pod Marakeszem gdzie musieliśmy nocą przejechać 120 km dodatkowo w deszczu ze śniegiem. Mimo iż prowadził Gors u obu występowały poty.
Fajne są taksówki. Każde miasto ma swój kolor i jedną markę. W Fes mijały nas setki mercedesów beczek w kolorze błękitnym, Marakesz miał piaskowe beczki i Uno, gdzie indziej zielone Uno w Agadirze czerwone. Po drugiej stronie Atlasu oliwkowe Kadety i białe fordy Transity. Fajnie to wyglądało. Z resztą nie ważne czy masz klienta w taryfie. Opłacalna taksówka to taka która w aucie ma full czyli 5-7 pasażerów. Jak poprosisz taksiarza o poprowadzenie gdzieś to jedzie pokazać choćby na drugi koniec miasta razem z pasażerami. Jak sądzę nie mają nic do gadania w sprawie wydłużającego się kursu :mrgreen: - żądza pieniądza.
Tak więc konkluzja jest taka. Na drogach panuje wolna amerykanka, znaki drogowe są tylko znakami umownymi więc patrz na na to co się przed autem dzieje bo możesz się zdziwić jadą drogą z pierwszeństwem przejazdu. Pasy nie istnieją a rondo to dość szokujące przeżycie. Szukaj noclegu za dnia i nie jeździj po nocach.

Północna część kraju:
Generalnie nic tam nie ma ciekawego i należy udać się autostradą w dół. My po omacku staraliśmy się coś zobaczyć na siłę ale pogoda nam nie sprzyjała. Tanger przywitał nas deszczem i porywistym wiatrem. Na pierwszy rzut oka to kraj absurdów. Biedne wioski a zaraz za górą wypasione miasta opływające kasą. po drodze mijaliśmy jakiś kurort narciarski który do złudzenia przypominał austriackie miasteczka :shock:. Pierwszym przystankiem był Fes i to miasto warte jest obejrzenia. Z kempingu zabrał nas autobusik z cwaniaczkiem który lansował się na przewodnika. Zaletą busika było to że samochodami jeździli byśmy na czuja. Autobusik zawiózł nas w same konkrety i nie martwiliśmy się o miejsca parkingowe czy bezpieczeństwo pojazdów. Pałac królewski Mohameda IV-go może nie był ekscytujący zaś medina bardzo. Mega wypas. Najwspanialsza medina jaka do tej pory widziałem. Mimo iż zwiedziliśmy kilkanaście uliczek z dziewięciu tysięcy widziałem takie rzeczy pierwszy raz na własne oczy. Fotek nie ma zbyt wiele bo klimat temu nie sprzyjał i nie było to turystyczne miejsce. Żyło własnym życiem a europejczycy znacznie się rzucali w oczy. Ludzie zabraniali robienia zdjęć. Klimat niesamowity i warto to zobaczyć. Nie warto tylko brać przewodnika który popędza i chce sprzedać skórzane kurtki tak aby dostać od sprzedawcy dolę. Na wstępie Cooder oznajmił że nie życzymy sobie pokazów dywanów to skurczybyk wprowadził nas sprytnie do garbarni. Kolejna prezentacja a gdy nie byliśmy zainteresowani lokalnymi wyrobami sprzedawca stał się agresywny. Czemu znowu na Gorsa trafiło :?: :mrgreen:. Z cała stanowczością stwierdzam że powinien to być obowiązkowy punkt na trasie wycieczki do Maroka. Szczególnie polecam część spożywczo mięsną 8).

Pustynia:
Wielu z nas a zwłaszcza Piekarz i Gors nastawiało się na piachy. Ja w sumie też. Maroko jest inne. Ma trzy placki pustyni ale niestety na żadnym z nich nie ma piachu po horyzont. Wydmy są fajne i zupełnie innej konsystencji niż dotychczas mi znane. Piach jest grubszy i mało przewidywalny. Miejsca wydawało by się twarde były grząskie i na odwrót. Często występowały kępki traw. Nić dziwnego że postanowiliśmy zanocować na najwyższej wydmie w okolicy. Nocleg w miejscu jak z bajki. Dla porównania w Tunezji po horyzont widzieliśmy tylko białe pagórki. W Maroku po jednej stronie góry, po drugiej stronie góry w Algierii zaś trzysta metrów od wydm coś w rodzaju sawanny. Nie pojechaliśmy niestety kosztem super tras górskich na najbardziej znane piachowisko czyli Erg Chebka. Nad morzem w okolicach Tarfaja miały być również wydmy ale skończyło się na pojedyńczych pagórkach. Ogromne wrażenie zrobiły na mnie wydmy nad oceanem. Coś pięknego. Ponad 200 metrów wysokości bezpośrednio przy oceanie. Były tak wysokie i strome że o wjeździe na nie można było zapomnieć. Z resztą z drugiej strony zamieniały się w formacje skalne. Widok na prawdę zajefajny i wart zajechania. Dosyć często po kraju wędrują sobie pojedyncze kupki piachu wchodząc na mniej uczęszczane drogi. Najwięcej takowych było na terenie Sahary Zachodniej. Fajnie wyglądają drogi w trakcie budowy. Ci wspaniali inżynierowie zamiast rozkopać nawet nie wielkiej wielkości wydmę to przerywają budowę na kilkadziesiąt metrów. Za wydma jest ponownie funkiel nówka droga.

Ocean:
O tu było pięknie. Najpierw trafiliśmy na plaże Sahary Zachodniej. Miliony muszelek. Raj dla dzieciaków i w sumie dla nas też. Cudne duże fale, woda ciepła i widoki. Fajnie było popitalać kilkadziesiąt kilometrów wzdłuż morza z nie małą prędkością. Plaża gładka i twarda jak stół. Sporo rybaków mieszkających w skorupach ze śmieci, folii czy innych odpadów. Ptaki jak z bajki włącznie z flamingami i albatrosami. Zaraz za umowną granicą z Marokiem na mieliźnie stoi duży wrak białego statku, który z resztą jest na Cooderowych fotkach. Drugi raz nad ocean trafiliśmy na słynnych plażach - Plage Blanche. Dojazd nie był prosty ale widoki rekompensowały wcześniejsze błądzenie. Tu znowu pojechaliśmy kilkadziesiąt kilometrów brzegiem. Po drodze minęliśmy dwa wraki. Jeden bardzo stary drewniany do połowy wciągnięty przez plażę i drugi leżący na kamieniach dość sporych rozmiarów. Zaraz pojawiły się fotki ala Titanic itp. Potem wyjazd w góry w bezpośrednim sąsiedztwie oceanu. Była tam chyba najbardziej wymagająca offroadowa traska górska z całego wyjazdu.Było super. Do tego zachód słońca i nocleg w okolicy klifów. Klifów po drodze również było co nie miara. Fajne, wysokie i poszarpane. Woda mocno się rozbryzgiwała i rozcinała na skałach.
Miejscem również wartym odwiedzenia nad wodą są okolice Sidi Ifni. Znajdują się tam przepiękne formacje skalne oraz łuki koloru czerwonego. Oczywiście nie muszę wspominać iż mimo parku narodowego można wjechać samochodem bezpośrednio na plażę. Ja przynajmniej pierwszy raz w życiu widziałem takie miejsce. Do tej pory widziałem takie rzeczy w telewizorze w programach Discovery. Tam właśnie nastąpił zamach na moją osobę a zamachowcem był Piekarz 8). Ja się wystraszyłem co zaowocowało wyskokiem w górę a Gors zaczął uciekać. Kolega - kurka wodna :mrgreen:.
Kolejne nasze spotkanie z oceanem miało miejsce w mecce dla serferów czyli w miejscowości Mahdyia. Szkoda tylko, że nie weszliśmy na plażę gdyż dostępu do niej broniły worki na śmieci (tak wyglądały z daleka) czyli watahy agresywnych dzikich psów. Misiek wtedy przypomniał sobie biegi na 100 metrów z czasów szkoły podstawowej :mrgreen:.
Reasumując brzeg tam jest piękny. Porównując do brzegów morza śródziemnego w Tunezji to jest o wiele czyściej. troszku wiało więc nocleg na plaży byłby zbyt upierdliwy.

Awarie:
Właściwie to wyjazd był w miarę wolny od takowych a przynajmniej nie były upierdliwe ani nie blokowały wyjazdu. Pierwszą z nich było urwane tylne koło w naszej Toyce. Na szczęście przy małej prędkości auto stanęło dęba. Ścieła się jedna szpilka oraz wygięły pozostałe. Dodatkowo pękła tarcza hamulcowa oraz uszkodziła się felga. Przyczyną były felgi źle polakierowane lakierem proszkowym. Farba łuszczyła się i powodowała poluzowania mimo dokręcenia ich kluczem dynamometrycznym. Jak to dobrze, że się nie dotykałem do tych kół przed wyjazdem -uffff. Przyszły zmontowane z bedlokami skąś tam i wulkanizator je zakładał na dzień przed wyjazdem. Lakier tak odłaził, że po zdjęciu felgi jego część zostawała na tarczy hamulcowej i nie trafienie felgą w przyklejone płaty farby powodowało spore jej bicie. Do tego po pierwszym dniu jeden z bedloków odmówił posłuszeństwa. Codziennie Cooder informował wycieczkę o kolejnych pękniętych resorach. Pierwszy pękł na drugiej trasce Scota. Zabezpieczylismy to taśma i jakoś dojechał do najbliższego kowala. Panowie sprytnie dorobili resor z D22 ale oczywiście nie odbyło się bez arabskiej ściemy. Jak się okazuje ceny można sporo zbijać płacąc piwem a jeszcze więcej alkoholem. Z resztą często miejscowi chcieli kupić od nas alkohol. Jak zaczęły pękać kolejne resory już nie było w pobliżu kowala, a dodatkowo święto niepodległości najpierw Sahary Zachodnie, a potem Maroka zmniejszało szansę naprawy. W ruch szły kolejne patenty i taśmy. Na trzy dni przed końcem Cooder podjął decyzję o rezygnacji z off-roadu na rzecz powrotu do Tangeru asfaltami. Szkoda -brakowało Nam Was :wink:.
Babuszka czyli Gazjotka zakończyła wycieczkę zgodnie z moimi przewidywaniami bez strat. Jedynie tłumik się otworzył jak konserwa ale powodem były wygłupy w oceanie. Zawilgocony rozdzielacz zaowocował wybuchem mieszanki paliwowej w tłumiku. Po tym zdarzeniu autko nabrało mocy ale kosztem przyklejających się podeszw butów do podłogi w okolicach kierowcy :mrgreen:. A takie ładne miał dywaniki. Teraz stanowią one całość z wygłuszeniem i lakierem.
Zagora - magiczne miejsce. A właściwie jeden z warsztatów - Garage Sahara Zagora. Tysiące naklejek, Dakarowy klimat, super załoga i kawałki rajdówek na ścianach. Dodatkowo albumy ze zdjęciami i super opowieści. Nie pozostało nic innego jak zlecić chłopakom wymianę ukręconej szpilki w Landku Gorsa. Przy okazji zrobili szybkie czyszczenie filtrów we wszystkich autkach. Jak na Marokańskie warunki to był jeden z ładniejszych i lepiej wyposażonych warsztatów jakie widzieliśmy. Oczywiście łatwo było namierzyć off-roadowe warsztaty w każdej z miejscowości. Wystarczyło wypatrzeć rozebranego Land Rovera na europejskich blachach. O Zagorze będzie jeszcze później bo magia Dakaru towarzyszyła nam przez kilka dni i ponad 1000 km.
Co jeszcze się popsuło :?: Świeżo zregenerowany amorek Fox-a. Podczas regeneracji o producenta został przycięty jeden z oringów i zaczęło poważnie ciec z przewodu zasilającego. Szybka akcja i razem z Darkiem rozebraliśmy wszystko na drodze. Kilka patentów, taśma samowulkanizująca się, zamiana oringów i płyn z AHC Leyka postawił amorek na nogi i nie pociekł aż do końca wyjazdu. W dodatku działał. Trzeba było zobaczyć minę Leyka jak upuszczał życiodajne soki ze swojego cacuszka :wink:. Widok bezcenny :mrgreen:.
Misiek i Leyek bez awarii. Raz na jakiś czas wartało wytrzepać filtr powietrza.

Trasy Chrisa Scotta:
To chyba była kwintesencja naszego wyjazdu. Fajnie, że Igor wziął ze sobą książkę z jego propozycjami tras. Za wiele informacji na temat szlaków może nie zawiera i ciężko jest zrozumieć jego tok rozumowania ale co najważniejsze są punkty z namiarami oraz miejsca gdzie można kupić paliwo. To dosyć istotna informacja w planowaniu przejazdu.
Pierwsze dwie trasy zrobiliśmy w okolicach Midelt i Dades. Bardzo fajne i ciekawe terenowo, a przede wszystkim widokowo. Żywej duszy oprócz zbiegających z gór pobieraczy myta. Co jakiś czas można napotkać innych czytelników tej samej książki. My mieliśmy okazję spotkać dwóch Hiszpanów na motocyklach, parę rowerzystów z zacięciem i Panią w wynajętym Pajero. Trasy są tak popularne iż wspaniały król Maroka powoli je asfaltuje :cry:. W wielu miejscach Scott pisze o szutrze w 2008 roku a tu nowiótki asfalt. Na szczęści na razie w przelotówkach ale zawsze. Nawet na jednej z przełęczy miało być fajne miejsce na biwak a zajechaliśmy szeroka drogą asfaltową a wskazane miejsce odgrodzone było dość sporej wielkości rowami melioracyjnymi. Mimo to trasy bardzo ciekawe i polecam wycieczkę zanim pojadą nimi kampery z Francuzami o średniej wieku 70.
Reszta tras to magiczny Dakar. Przygoda z legendą zaczęła się w Zagorze we wspomnianym wcześniej warsztacie. klimat Dakaru wisiał w powietrzu. Od razu na CB zaczęły się wspomnienia relacji telewizyjnych. Padały znane nazwy miejscowości itd. To właśnie te trasy i ten klimat zmienił nasze plany. Mieliśmy jechać na Erg Chebbi, a ruszyliśmy własnym rajdem. Tu powstały niestety pierwsze rozczarowania Pań które musiały pogodzić się z tym iż nie udamy się do kolejnego miasteczka z kiczowatym bazarkiem :mrgreen:. Pierwszy kontakt z trasą Dakaru mieliśmy jadąc z Mhamid do Taouline. Tu przez chwile bawilismy sie w doktora Paj Hi Wo. Z resztą mam nadzieję, że dzieciak przeżył i wyzdrowieje. Przy napotkanym po drodze namiocie na środku tak zwanej dupy stały cztery kobiety które w zawiniętym kocu trzymały kilkunasto tygodniowe dziecko. Miało zaropiało oczy i uszy i ich stan nie był za ciekawy. Przemyliśmy wszystko lekarstewkiem ale jestem pełen obaw o tego malucha. Coś co dla nas jest proste i łatwe tam może być naturalną selekcją słabszych jednostek :cry:. My idziemy do lekarza. Tam zaś kobiety miały farta że 5 terenówek z Polski jechało i chciało się zatrzymać. Zostawiliśmy im wodę oraz lekarstwa.
Potem kolejne z Assy do Hawsy i wchłonęła nas Sachara Zachodnia. Mieliśmy na początku troszkę stresa bo doszły na słuchy o zamieszkach ale jakoś chęć przygody była silniejsza. Napotkany policjant przytaknął naszą trasę, miejscowi choć nic nie rozumieli też kazali jechać. No to pojechaliśmy. To właśnie tam odbył się nocleg w przepięknym miejscu z orgią stadka osła, którą Cooder sfilmował. Wył chłopina z radości całą noc. W sumie około 1000 km pomiędzy usypanymi kupkami z piasku oraz kamieni. Były odcinki szybkie, zróżnicowane, z niesamowitymi widokami jak i również całkiem nudne. Te nawet nudne miały posmak czegoś fajnego. Wszak jechał tędy Dakar. Wylądowaliśmy w Smarze za przygodę z Dakarem zakończyliśmy pod Layoune. Jak dla mnie to była kwintesencja wyjazdu. Chyba nie dla wszystkich ale co tam :wink:. Warto było tam pojechać, poczuć ten klimat i zobaczyć to samo co za oknem swojego bolidu widziały Dakarowe sławy 8). Co jakiś czas napotkać można było ważne osobistości z oryginalną Dakarową naklejką które prowadziły za ojro wycieczki. My widzieliśmy grupę Francuskich motocyklistów. Prowadziciel wyglądał na fachmana i naklejkę takową miał.
Jestem pełen podziwu jak to wszystko było przygotowane. Mam na myśli trasy. Nie było opcji się pogubić bez notatek nawigacyjnych. No chyba, że to był Gors ze swoimi uwaga :!: - czterema GPS-ami, z których każdy co innego pokazuje. Do tego jeszcze pomarańczowe pudełeczko z logerem. Całą drogę się śmiałem z tych gadżetów i wiedziałem gdzie jechać patrząc na drogę i wskazówki terenowe. Chłop był uparty i musiałem walczyć aż się posłucha bez patrzenia w te elektroniczne super wynalazki :mrgreen: :mrgreen: :mrgreen: . No musiałem o tym napisać - wybacz. O czterech śpiworach nie będę pisał bo i tak nikt nie uwierzy :wink:. A że z tych czterech nie dało się nic skonfigurować na nockę z -4 to już w ogóle niewiarygodna historia.
Przez kilkaset kilometrów, a właściwie na całej trasie czyli do samego Dakaru wzdłuż drogi co sto metrów usypane były górki nawigacyjne z ułożonymi kopczykami z kamieni. Przecież całą tą trasę musiał przejechać spychacz w obu kierunkach. Przecież ktoś musiał mozolnie poukładać te kopczyki a kamienie na piachu wyczarować. Szok.
Nie bardzo rozumiem jak dwie Panie z naszej wycieczki mogły zbeszcześcić tak znakomite miejsca kultu załatwiając swoje potrzeby fizjologiczne chowając się za górkami przed oczami wyposzczonych kolegów z ekipy. Wstyd moje Drogie Panie.

Na koniec już w trzy samochody zrobiliśmy trasę przez Wysoki Atlas wdrapując się na zaplecze Tupkala do jeziorka d'Ifni. To była super wycieczka. Najwspanialsze wspomnienia z wyjazdu. Mega życzliwi ludzie. Wszyscy uśmiechnięci. Dziesiątki machających radośnie dzieciaków. Mega folklor przez cały dzień. Droga do jeziorka przesympatyczna i prawdziwie górska. Półki skalne, mijanki z miejscowymi pojazdami, osiołkami, mułami itp. Było wszystko co potrzeba podróżnikowi - amatorowi. Zwłaszcza takiemu z aparatem w ręku. No i nasze Katmandu z zamówionym w miejscowej klubokawiarni chlebem. Pełne zdziwko pojawiło się na twarzach przy realizacji mojego migowego zamówienia. Dostaliśmy jajecznicę :!:

Ale było fajnie :D :D :D

Noclegi i kempingi:
Kempingi w tym kraju mają inne znaczenie niż na świecie ale nie jest źle. Musieliśmy kilkukrotnie skorzystać z miejscowej oferty noclegu gdyż albo nie było gdzie spać albo było mało fajnie wśród przyjaźnie nastawionych, rzucających kamieniami dzieci. Pierwszy nocleg był na kempingu w pobliżu Tangeru. Całkiem normalnie czyli były parcele oraz kible. Kemping raczej z górnej półki bo przyhotelowy. Pojechaliśmy nie dlatego że był wypas tylko była to jedyna opcja :wink:. W nocy wiał niezły wiatr i złamało drzewo w naszym sąsiedztwie. Rano pobudkę zrobiły nam bardzo ładnie brzmiące modlitwy z okolicznych meczetów. Dla tych co nie byli wcześniej w muzułmańskich krajach podam informacje iż o 6:30 w miasteczkach z każdego meczetu słychać taką modlitwę z głośników. Całkiem głośno i wyraźnie. A że meczetów w takim miasteczku jest kilka to i efekt kilku na raz jest dość ciekawy. Kemping był chyba znany bo oprócz nas stacjonowały tam inne terenówki. Pamiętać należy iż zawsze musimy być przygotowani gotówkawo a nie wyskakujemy z kartą płatniczą w takim miejscu.
Następny był Fes. Całkiem ładnie i przyjemnie. Ładna roślinność, duże stare drzewa, trawniczki itp. Zanim pojedziesz na wycieczkę do tego kraju należy potrenować jazdę na nartach :wink: czyli mozemy tam spotkać różnego rodzaju kibelki oparte na pozycji narciarza. Jest ich wiele i widać że miejscowi producenci prześcigają się w ich konstrukcji. Tak więc można spotkać takie z bieżnikiem pod budki, Ze stópkami na podwyżce itp. Załatwiając sprawę należy nauczyć się trafiać w dziurkę o średnicy 15 cm :mrgreen:. Jako spłuczka stoi zazwyczaj stara puszka pod kranikiem z wodą.
W Fes lało w nocy jak ta lala ale na szczęście rano wyszło słonko. Spotkaliśmy tam kilkanaście autek z rajdu Amsterdam Dakar. Przeważały dziwne konstrukcje na bazie osobówek które nie miały przekroczyć w zakupie 500 Euro. Fajnie wyglądało Mondeo z bagażnikiem wyprawowym, trapami, halogenami i kilkoma kanistrami na dachu. Zamieszki na terenie Sahary Zachodniej pokrzyżowały im plany i zastanawiali się co dalej zrobić. Potem spotykaliśmy ich po kraju w rozsypce czyli chyba impreza się podzieliła i każdy pojechał własna drogą. Na starcie mieli 52 samochody.
Noclegi na dziko były przepiękne. Czy to w górach czy na wydmie. Noce gwieździste i można było się rozmarzyć patrząc w gwiazdy. Łatwo znaleźć miejsce do spania pod warunkiem podjęcia decyzji o szukaniu za dnia. Potem robi się nerwowo.
Ja to bym w ogóle nie zajeżdżał na kempingi ale gadżeciarze nie przeżyli by bez internetu. Kiedyś tego nie było i człowiek był szczęśliwy. Siedzieli po nocach przy jednej budce i klikali :mrgreen:.
W górach szukaliśmy miejscówki opisanej przez Scotta ale wycieczka twardzieli offroadowych stwierdziła, że na przełęczy jest za zimno. Oczekiwali tam chyba Hiltona :mrgreen:. Z resztą i tak nie było idealnego miejsca na nocleg. Trafiliśmy do oberży. Ale był czad. Hotelorestaurację stanowiła stara kasba ulepiona z gliny. My z Leykami dla fanu wzieliśmy pokoik za 20 Dihramów. Do standardowego wyposażenia hotelowego należały drewniane drzwi, okienko 30 x 30 cm oraz brudzące na biało ściany. Klimat był fajowy. Rozłożyliśmy na podłodze folie i trzy karimatki. Jeszcze Izzy chciał poczuć klimat. Reszta twardo spała w swoich pojazdach w ogrodzie hotelowym czyli klepisku z dwoma krzaczkami wysokości 4 cm. A tej nocy było zimno. -4 stopnie Celciusza. Gors rano był jakiś mało wyraźny :mrgreen:. Właściciel był tak szczęśliwy z powodu pierwszych w tym roku gości że postanowił urządzić nam przyjęcie. Wystawił kilka plastikowych krzeseł i dwa stoły. Wraz ze swoim kolegą wykonał fujarkę z ogrodowego węża i zaprezentował festiwal miejscowej piosenki. Gumi Ja, Gumi Ja - skakała Magda z Miśkiem śpiewając w niebogłosy. Niby miejscowym nie wolno ale jak zobaczyli alkohol to zrobili by wszystko aby się napić. Dopięli swego i cyrki tej nocy były co nie miara.
Kamping w Marakeszu ok. Całkiem na poziomie. Jako, że jedyny to zjechało się tam koło emerytów w kamperach. Szukaliśmy po meczącej nocnej jeździe innego o 30 km bliżej ale niestety nie istniał. A właściwie istniał tylko w przewodniku. Ten czynny położony był 10 km od miasta ale miejscowi przedsiębiorcy zadbali o dowóz turystów do kiczowatego miasta. Za 10 DH był autobusik do miasta. Na telefon Pan przyjeżdżał w powrotna drogę. Niby europejski standard ale narciarze oczywiście byli.
W drodze powrotnej chcieliśmy zanocować w Casablance ale, że było wcześnie pojechaliśmy dalej do Rabatu. Casablanka ładna przynajmniej przy głównym deptaku. Tysiące ludzi, setki knajpek, rozświetlona promenada itp. W mieście mieszka 4 miliony ludzi a na jego obrzeżach w slamsach 6 milionów. Nieźle co. Dlatego jest ot miasto pełne skrajności. Dlatego wśród biedoty w 2003 roku Alkaida znalazła zwolenników i miały tam miejsce zamachy terrorystyczne. My obejrzeliśmy drugi co do wielkości na świecie meczet. oj robi wrażenie jego ogrom i przepych w budowie. Został wybudowany przez króla Hassana II. Do środka może wejść 25 tys osób a dodatkowo na dziedzińcu modlić się może jeszcze 80 tysięcy luda.
Wracając do poszukiwań noclegu w Rabacie okazało się iż w miejscu kampingu powstaje nowa droga krajowa. Tam też nowe miejsce spoczynku zaproponowały nam ładne trzy arabki. Nie wiem czego chciały ale gesty były dość znaczące 8). Gors się przestraszył i dał w palnik kolejne 80 km. Trafiliśmy na kemping pracowniczy. Tu znowu był klimat. Wszak trzeb spróbować w życiu różnych rzeczy. Atrakcją wieczoru był bunkier a w nim.......... 8) 8) 8). Finałowe zdjęcia są mocno ocenzurowane.
W mej opowieści nie może zabraknąć miejsca na nocleg w Samarze na terenie Sahary Zachodniej. Jak już wiecie miały tam miejsce zamieszki na tle etnicznym i niepodległościowym. Nie wnika kto ma rację ale z tego co zapodał w dodatkowych materiałach Misiek to nie jest tam wesoło. Najpierw przed miastem ponad godzinę trzymała nas policja. Sprawdzali paszporty oraz nasze profesje. Miasto jest praktycznie wojskowe więc znajdowało się tam wojskowe lotnisko, po mieście kręciły się wojskowe HZJ-oty a Panów w mundurach było sporo. Do tego raz na jakiś czas przejeżdżała wojskowa ciężarówką REO (zobaczcie sobie w Googlach jak to wygląda). W Samarze również stacjonują wojska rozjemcze ONZ tak więc dla Panów było kilka fajnych obrazków.
Trafiliśmy z polecenia napotkanych Francuzów do zaciemnionej zagrody. Tam wyłonił się młoda arabka która ładną angielszczyzną zaprosiła nas na nocleg koło swojego domu. Za chwile pojawił się dziwny Pan, który postanowił nas spisywać z paszportów. Jako, że nie chciał się wylegitymować powstała dyskusja. Kobieta poręczyła za niego iż to jest dygnitarz miejscowego samorządu i jakoś poszło. Cały wieczór opowiadała nam o sytuacji w SH. Włos się na głowie jeżył. Rano zrobiła nam śniadanie a na koniec nie chciał pieniędzy. Jak nic jednostka ruchu oporu. Dowiedzieliśmy się wielu rzeczy na temat nawet zwykłego życia Saharian. Warto było tam zostać na noc. Rano o świcie jeszcze kontrolnie zajechał wojskowy Hamer aby zobaczyć czy nic przypadkiem nie szpiegujemy. Jeszcze na kilku posterunkach musiałem obiecywać, że nie jestem szpiegiem ani dziennikarzem

Reasumując. W Maroku jest gdzie spać choć nie zawsze jest to tak proste w dużych miastach. Na 14 noclegów kilka spędziliśmy na kempingach ale w sumie to rozsądne wyjście w tamtejszej sytuacji.

Żarcie:
Miałem schudnąć a kurna przytyłem :evil:. Na szczęście tylko kilogram :mrgreen: Żona mnie jeszcze poznaje i jest ok. Kocham te powroty po dłuższej nieobecności 8). W Maroku jest co jeść. Podobnie jak w Tunezji mają pyszne okrągłe chlebki. Jeden na głowę znikał na raz. Fajnie jest kupować świeże bo takie odgrzewane smakują jak kapeć. Zawartość chemii w takowym w porównaniu z naszym jest zapewne znikoma. Nasz chleb przecież jest świeży przez trzy tygodnie. Ciekawe dlaczego :mrgreen:. Z pieczywa dobre są jeszcze bagietki. Podstawa to w mieście lub miasteczku trafić do piekarni. Nie wiem co jest w tych bagietkach ale same trafiają do jamy ustnej. Raz tylko kupiliśmy takowe w słynnym sklepie sieci Marjane i jak nic przeniosłem się w czasie do naszego Carefura. Syf na maksa. W dodatku nastaliśmy się w kolejce a Pan arabski piekarz zapomniał soli dodać. Nic a nic nie miało to smaku. Czułem tylko ruchy mięśni w okolicach szczęki. Tyle w temacie pieczywa. Dają je wszędzie w knajpach.
Daniem jak mnie się zdaje regionalnym jest tadżin - nie wiem jak to się pisze a na google nie mam czasu. Występuje w wielu postaciach. Chyba najbardziej popularny jest z baraniny. Mnie smakowało. Podaje się je w charakterystycznych glinianych stożkach.
Pierwszy raz trafiliśmy do knajpy w Fes. Jeszcze wtedy nieśmiali i zagubieni w arabskim świecie daliśmy się naciągnąć. Żarcie było dobre ale mało i cholernie drogie. Pisałem już wcześniej o cwaniaczku z miodem w uszach co to się lansował na kwalifikowanego przewodnika. Knajpa była pod przyprowadzonych turystów. Wyglądała dokładnie tak samo jak sklep z dywanami w Tunezji. Pewnie po nas przychodziła kolejna wycieczka i knajpą stawała się sklepem z dywanami zaś innym razem garbarnią.
Drugie podejście zrobiliśmy w okolicach glinianek. Z wyglądu knajpa sympatyczna i dużo turystów. Znaczy się będzie dobrze. to tam otworzyły nam się oczy ja zostaliśmy w poprzednim miejscu nabici cenowo w butelkę. pozaglądałem trochę niemieckim sąsiadom w talerz i coś tam zamówiłem. Napisane było - Tażin z drobiu. Brzmiało ciekawie. Takie samo danie zamówiła sobie Magda. inni poszli w coś innego. Najpierw zapchaliśmy się okrągłym chlebkiem z oliwka a potem zajechało właściwe danie. Po podniesieniu glinianego wieczka ujrzałem kurczę a właściwie otwór po nim okalany żebrami i skórą. Ciężko było znaleźć kawałek mięsa. Nawet udka i skrzydełka zabrali chyba dla siebie w kuchni. No słabo było. Zadowoliłem się mocno żółtymi kartofelkami i kawałkiem gotowanej marchewki. Kelner chyba zauważył nasze z Magdą miny niezadowolenia i przyniósł po chwili kawałki mięska na patyczku. To już było dobre. W sumie zadowoleni udaliśmy się w dalszą trasę w kierunku upragnionej pustyni.
Polecam w Maroku herbatki. piją je wszyscy na każdym kroku. ponoć podobnie jest z kawą i Piekarz coś nawet grypsował do mnie wymieniając nazwy ekspresów ale nie wiem czy mnie nie obrażał gdyż iż ja kawy nie piję. Herbatę podaje się w brudnych szklankach z miętą. Dopiero w połowie wyjazdu kapnęliśmy się, że trzeba zapowiedzieć brak chęci sypania do niej cukru. Do tej pory piliśmy ulepki uśmiechając się z chyba nie szczerego zadowolenia :mrgreen:.
Nasze małe Katmandu - to był klimat. Mała wioseczka gdzieś w górach. Siadamy na herbatkę w miejscowej klubokawiarni wśród miejscowej gawiedzi. Patrzyli na nas jakoś inaczej. Czy wyróżnialiśmy się z tłumu :?: - chyba nie :D. Najistotniejsze w tym miejscu było to jak zostało przyjęte moje zamówienie. Chcieliśmy trzy herbaty, trzy kawy i sześć okrągłych chlebków. Ciekaw jestem jaki mielibyście miny po podaniu zamiast chleba jajecznicy zrobionej w aluminiowym rondlu bez tłuszczyku. Z uśmiechem na ustach zdrapywaliśmy przysuszone resztki jajka z klepanego rondelka.
Owoce morza. Pierwsza była ryba za Tarfają. Zaprosił nas na nią miejscowy policjant. W życiu bym chyba tam nie trafił. Dziura straszna a nad brzegiem hotel z całkiem dobrą knajpą. było ponoć dobre. Ja ryby nie jadam ale inni chwalili iz była zajebiście przygotowana. Może nie kłamali :shock:.
W Agadirze prowadził grupę Misiek. Magda wyczytała co by udać się do portu na owoce morza bezpośrednio z targu rybnego który to zasilają miejscowi rybacy. Zajechaliśmy na parking gdzie oczywiście wyłonili się ze swych kryjówek struże prawidłowego parkowania za pieniądze. Chwile później rozszarpywało nas kilku naganiaczy do swojej knajpy. Każda miała być oczywiście najlepsza. Marketingowo zwyciężył wyskoki lowelas z żelikiem na włosach i długopisem za uchem. Bar obskurny ale widać że walą tu tłumy tak więc jedzenie powinno być dobre. Pan zapytał się grzecznie w jakim języku się do nas zwracać i po uzyskaniu odpowiedzi - angielski nawijał po niemiecku. Za negocjacje cenowe odpowiedzialny był Gors. Chyba właściwy człowiek na właściwym miejscu bo znegocjował cenę z 300 do 190 Dirhamów od osoby. Co zamówiliśmy zobaczycie na fotkach ale w zestawie były langusty, kalmary, homar, krewetki królewski oraz dwie ryby z wyłupiastymi oczami. Czekaliśmy na żarcie chyba z godzinę a co 10 minut Don Alonso wysyłał posłańca z wiadomością - please wait ten minutes. Chyba ze trzy razy przychodzili. Widać że tam żyje wszystko swoim życiem. Zamówiliśmy sześć puszek koli a dostaliśmy dwie litrowe butelki i cztery szklanki. Dwie były pęknięte ale to chyba nie zrobiło wrażenia na kierowniku mimo iż zostało mu to pokazane. Wyżerka była niezła. W jednej z ryb tętniła jeszcze krew w żyłach z powodu niedosmażenia a krewetki zawierały w sobie coś ze środka ACE. Z Magdą mieliśmy podobne odczucia ale Piekarz udowadniał że tak ma być. Wszak on zajmuje się kiełbasą a nie ja więc nie będę dyskutował. Reszta była przepyszna. porcje konkretne więc jakoś przebolałem te krewetki a rybę i tak oddałem innym rybożercom.
Jeszcze dwie knajpy zwiedziliśmy i obie były trafne. Polecam. Jedna to Merzuga o której wcześniej pisałem a druga znajduje się w miasteczku którego nie mogę zlokalizować na mapie. Na pewno traficie :wink:.

Wszędzie sporo owoców typu mandarynka, pomarańcze czy granaty. Niektóre nawet można było zrywać na kempingu. Ciekawe tylko dlaczego tylko my je zrywaliśmy. Może to była jakaś ozdoba :shock:.

Konkluzja. Chcesz zjeść dobrze :?: - udaj się do miejscowej knajpy i nie słuchaj naciągaczy.

Sahara Zachodnia:
O sytuacji politycznej nie będę się zbytnio rozpisywał. Wielu z nas nie miało pojęcia iż jest to odrębne Państwo zagarnięte przez Marokańczyków. Myślę, że Misiek i Pyrka podali przydatne linki do poczytania. Na zewnątrz oczywiście zupełnie inaczej to wygląda. Kto ma racje w tym konflikcie w zasadzie nie wiem. Saharyjka opowiadała nam straszne rzeczy, które się dzieją nawet w szpitalach gdzie lekarze są z Maroka, w szkołach, urzędach itp. Ona rodzić jechała do Hiszpanii bo kobiety z Sahary zachodniej są zostawione w szpitalach bez opieki i często umierają. Czy to prawda czy tylko propaganda drugiej strony nie chcę rozstrzygiwać.
My w pierwszej wersji planów nie mieliśmy zamiaru się tam zapuszczać. Wszystko zweryfikowała magia Dakaru i książka Chrisa Scotta. Mieliśmy zapas czasowy ze względu na ominięcie Ergu Chebika. Słysząc o zamieszkach 5 dni wcześniej mieliśmy nawet spore obawy czy tam jechać. Dojechaliśmy do Assy gdzie Scott wytyczył dwie trasy. Jedna prowadziła wzdłuż gór i jak pisał była przeciętna zaś druga miała obfitować w super widoki i być najdzikszą z jego opisywanych tras. W sensie bezludzia. Dodatkowo była to trasa Dakaru o długości około 400 km. Rozpoczęły się dyskusje na stacji benzynowej. Jechać, nie jechać, bezpiecznie czy nie bezpiecznie. Igor próbował zasięgnąć języka w miejscowym barze ale tu kończyła się znajomość przez tubylców języka francuskiego. Napatoczyli się motocykliści- oni jadą. No to babcia też. Odbyło się szybkie głosowanie i jakoś tak wyszło, że nie jedziemy ale widać było niezdecydowanie na twarzach i zakręcenie. Ci co się wstrzymali od głosu pewnie mieli swoje zdanie ale nie chcieli nieporozumień. Wszystko to rozumiem. Jadąc przez pustawe miasteczko gdzie stały same Land Rovery :shock: jako prowadzący z mapy pomyliłem drogi wylotowe. Stanęliśmy przed końcem czegoś co miało być niby drogą. Wtedy po raz kolejny z Gorsem pomyśleliśmy - a może jednak. Po raz kolejny czytamy przewodnik. Podjeżdża Misiek i w sumie też jest za. Piekarz mówi tak jeśli będzie paliwo w jego zasięgu. Według przewodnika na końcu trasy miało być. Cooder (głosem chyba Izzego w CB) wybiera ciekawszą trasę a taką miała być ta na Saharze Zachodniej. Jak zrozumieliśmy grupa większością głosów podjęła decyzję. Jedziemy :D. Po drodze napotykamy patrol Gwardii Królewskiej. Pokazujemy dokładnie trasę na mapie i Pan z uśmiechem życzy szerokiej drogi. Jest dobrze. Przecież by nas nie puścili w rejony wojen.
Pierwsze 20 kilometrów trasy to już niestety prace budowlane przy nowej drodze. Dakarowa trasa za rok pójdzie w zapomnienie :cry:. Droga nie może prowadzić nigdzie indziej bo miało tam być 400 km niczego. Jedziemy sobie więc prawie stówka na szafie a ja za kierownicą. Jak Dakar to Dakar i się wczuwam w klimat. Wszak jadę Toyotą ze 160 konnym silnikiem na wypasionych Foxach. Pierwszy test zdały. był to test łosia. Nagle :shock: droga się urwała i kończyła metrowym wykopem. Ja w heble i krzyczę do Gorsa- ostrzeż innych. Zwłaszcza że za mną pozostawał tylko tuman kurzu. Jakieś odruchy z dawnych czasów we mnie pozostały bo wjechałem na bok w pełnym poślizgu. Gors za to miał komputer w dziwnym miejscu i troszkę poprzemieszczały się graty w autku :mrgreen:. Igor nie usłyszał ostrzeżenia w radiu bo nam się kanały poprzestawiały :mrgreen:. Zauważył za to niestandardowe tumany kurzu i jak później mi opowiadał miał przeczucia :wink:. Siły wyższe nad nim czuwały. Gorzej było z Piekarzem. Pełne hamowanie i krótkie auto postanowiło się odwrócić. Na szczęście nie wpadli do dziury. Napieramy szczęśliwie dalej. Piękny zachód słońca i super nocleg -Cooder zapodaj film przyrodniczy który tam nakręciłeś). Następnego ranka jedziemy dalej. Widoki przepiękne. Miał być nawet wrak dakarówki ale w podanym miejscu nastąpił jego brak. Cóż za rozczarowanie.
Po drodze pęka w J6 kolejny resor. Magda zaczyna czytać o Saharze Zachodnie o minach, wałach, walkach itp. Dreszczyk emocji wzrósł i jakoś tak zeszliśmy z pobocza na drogę. Przewodnik opisywał że na drogach min nie ma :mrgreen:.
Kolejne kilometry mijały. Po drodze mijaliśmy zniszczone w walkach z Polisario miasteczka, bunkry z kamieni i resztki sprzętu. Walało się sporo opakowań po pociskach RPG znanych z obrazków w Afganistanie. Ruch oporu Polisario zaopatrywany był przez ZSRR - wszystko jasne. Znalazłem w okolicach jednego bunkra kilka łusek. Większość umocnień był na skale gdzie było widać okopy ale te miny jakoś nie napawały mnie radością i chęcią do dalszych poszukiwań. Widać że leży tam sporo gratów bo przy samej drodze były resztki wyposażenia, garnki, bukłaki na wodę, pogniecione menażki itp. W Hawsie leżały nawet lotki od pocisków moździerzowych. Od tak na środku zburzonego miasteczka. Widok niekiedy był smutny. Nawet mijaliśmy zniszczony pociskami fort wojskowy tudzież koszary.
Z płaskowyżu zjechaliśmy fajnym kanionem z widokiem na wielkie słone jezioro. Normalnie płyta lotniska. Prędkości u niektórych podobno dochodziły do 160 km/h. Setka w benzynie Igora tyle może. Banan na twarzach, zdjęcia i macanie gruntu. Normalnie jak z programów na Discovery o biciu rekordów prędkości.
Kilometry mijały. Musimy dostać się do Samary po paliwo. Piekarz jest pusty i dalsza droga możliwa jest po odwiedzeniu stacji benzynowej. Po drodze mijamy wały z piasku do obrony Sahary Zachodniej. W głębszej części kraju są tam umocnienia, pola minowe i radary. Mijamy opisywana wcześniej armie w HZJ-otach -ale widok. Przy okazji nerw rośnie. Coś się chyba tam jednak dzieje. Trafiamy na blokadę z kolczatkami i Panami z karabinami. Godzina w plecy. Zabrane paszporty i czekanie. Poszedłem na koniec na krótkie zeznania do budki gdzie na środku siedział ważny Pan. Budka w środku była klimatyczna :mrgreen:. Drewniany stół i drewniany stołek, Pan, Ja, długopis i zeszyt. Nic więcej. Cały paszport przepisywali ręcznie do tego zeszytu dlatego tak to trwało. O Samarze i noclegu w na dziwnym kampingu już pisałem.
Następnego dnia kolejne posterunki i kolejne kilometry dakarowych tras w kierunku oceanu. Tu było troszkę męcząco bo widok ustawił się w pozycji constans. Po wielu godzinach dojechaliśmy nad ocean. Granicę z Marokiem przekroczyliśmy na plaży :wink:.

"Nasze małe Katmandu"
Z Agadiru udaliśmy się w słusznym kierunku czyli na Marakesz. Ale nie tak jak pokazywały drogowskazy tylko inaczej -po swojemu. Chcieliśmy zobaczyć Atlas Wysoki. Zaraz za miastem po obu stronach drogi ciągnęły się prawie przez sto kilometrów gaje oliwne, plantacje pomarańczy tudzież inne farmy produkcyjne. Widać, że jest to już mocno zurbanizowany rejon kraju. Pomiędzy plantacjami od razu wyrastały miasta, miasteczka i ruchliwe wioski. Wszędzie jak zwykle pełno taksówek i ludzi. Pojawiła się również nowa forma transportu ludzkiego czyli załadowane pick-upy na ful ludźmi. Miejsca oczywiście stojące. Ci z przodu mieli chusty na twarzach w celu obrony przed pobraniem insektów bezpośrednio w szpary między zębami.Wypatrywaliśmy gór i nawet coś na horyzoncie się pojawiało. Ale oprócz gór miało tam miejsce jeszcze jedno ciekawe zjawisko - diabły. Tak tak. Od czasu do czasu po poboczu diabeł jechał na skuterku, przechadzał się na piechotę albo przekraczał ulicę prosto przed naszą maską. Zmęczenia wielkiego nie było więc nie mogły być to jakieś omamy. Otóż w tamtej okolicy odbywały się jakieś tańce przebierańce z udziałem diabełków. W jednej z miejscowości paradowało ich całkiem sporo w akompaniamencie bębenkowej orkiestry.
W czterdziestce kończyła się benzyna więc zajeżdżamy na stację a tu paliwa brak. No dobra jedziemy dalej. Lecz gdy na następnej stacji występował brak etyliny zrobiło się nerwowo. Na szczęście na trzeciej już coś było w podziemnych zbiornikach. Wieczorem zajechaliśmy na kemping. Chyba Francuzi z kamperów obok się nie wyspali, a już nie wspomnę o samotnej pani w domku obok :mrgreen: .
Z rana ruszyliśmy na trasę opisana przez Scotta. Pierwsze kilometry asfaltowe. Potem miał być szuter. Niestety jak na sporej ilości dróg w Maroku asfalt jest kładziony obecnie wszędzie. Docieramy do zapory, a za nią na szczęście już szuter.
Widoczki ładne. Kolejne formacje górskie jakich dotąd nie mieliśmy okazji w Maroku zobaczyć. Pierwszy postój nad miasteczkiem i pełne zdziwienie. Nikt do nas nie leci po myto. Ruszamy dalej. dalej jest co raz ładniej. Droga prowadzi dolina pomiędzy górami. W dole płynie czysta jak kryształ górska rzeka. Po obu jej brzegach jaskrawo zielone małe poletka uprawne a na nich drzewa z żółtymi liśćmi. Coś pięknego. Do tego brązowe, gliniaste góry. Właściwie nie wiadomo jaka to była pora roku bo jaskrawa trawa i kolorowe listki nie szły w parze. Postojów jest co raz więcej. Co raz więcej zdjęć oraz zadowolenie na twarzach naszej szóstki. Szóstki bo na tej trasie były tylko trzy autka z ekipy. Reszta jak wcześniej wspominałem ruszyła asfaltem z powodu awarii resorów.
Droga wspina się ku górze, a my przejeżdżamy przez przepiękne gliniane wioseczki. Robi się wąsko a domy wyrastają bezpośrednio przy drodze. Co raz piękniejsze i powklejane w górskie zbocza. Patrząc z góry domostwo miało kształt kwadratu a w środku znajdował się mały dziedziniec. Tak 10 na 10 metrów. Wszystko zrobione w kolorze gliny bo i z niej a dziedziniec pomalowany był na kolor błękitny. Miasteczka w dolinie nie miały dróg a tylko ścieżki pomiędzy domami. Nikt tam samochodu nie potrzebował. Wystarczył ciąg komunikacyjny jakim jest droga u góry po której kursowały stare Transity jako autobusy. Przed każdym domostwem siedzieli mieszkańcy. Zadowoleni i uśmiechnięci. Prości ludzie, zadowoleni z życia, którym kawałek glinianego domku wystarczał do szczęścia. Skąd mam takie domniemania? - z obserwacji ich zachowań i twarzy. Z resztą chyba reszta to potwierdzi.
Droga zamieniła się w półkę skalną a po rozwidleniu zjechaliśmy w dół do rzeki. Tam napotkaliśmy rodzinkę na spacerze. Chyba przyjezdna bo Pan ładnie ubrany i z komórką. Nie wiedzieć czemu chciał od nas kupić alkohol. Przejechaliśmy bród dosyć długi jak na tamtejsze warunki i zatrzymaliśmy się na małe co nieco. Wspomniana rodzinka dotarła pieszo do rzeki. I co? Cztery kobiety kiece pod górę i na piechotę a Pan? Poczekał na busika i sobie rzekę przejechał. Ot takie tam panują prawa. Tak więc cieszcie się nasze Panie, że urodziłyście się w innej strefie kulturowej. Choć nie powiem niektóre Arabki były bardzo piękne i fajnie jest ich mieć parę w domu :mrgreen:. No dobra rozmarzyłem się przez chwilkę.
Po kilku kilometrach dotarliśmy do słynnego miasteczka z klubokawiarnią i jajecznicą. Historie już znacie więc skupie się na dalszej drodze. Miejscowi pokazali nam jak dojechać do Tupkala od tyłu. No to my ciach. Przecież długo nie trzeba było nas namawiać. Zwłaszcza, że talk przepiękne widoki i wspaniali ludzie sprawili iż nawet Magdzie nie spieszyło się do Marakeszu. Znaleźliśmy właściwe skrzyżowane i pojechaliśmy ku górze.
Droga stawała się co raz węższa a mijanki z busikami nie były już tak łatwe jak niżej. Gliniane zabudowania ustawione były piętrowo na skałach. Poletka przypominały zdjęcia z National Geografik gdyż usytuowane zostały na skalnych półeczkach po kilkanaście metrów kwadratowych. Aby zatrzymać wodę do nawadniania posiadały kamienne murki. Do tego aby się pomiędzy nimi poruszać zbudowane były kamienne mostki, tunele i prześmieszne wąskie ścieżki. Do tego znowu dziesiątki dzieciaków. Największą radością dla nich było przybicie piątki co czynił niniejszym Piekarz. W Atlasie średnim rzucali w niego kamieniami. Tu było zupełnie inaczej. Aż się chciało jechać. Widok, który ja zapamiętałem to dwóch małych chłopców z wielkimi kierownicami z drutu. OD kierownicy szedł patyk długości około 2 metrów i na końcu znajdowało się małe kółeczko. Obracając wielką jak na rozmiary chłopców kierownicą skręcało na końcu kółeczko i cała machineria skręcała na nierównej drodze.
Pieliśmy się wgłąb gór. Muł zastępował osiołki a na polach pojawiały się krowy i inne bawoło podobne zwierzęta. Dotarliśmy do brodu w środku wioski. Widok troszku mnie zszokował ponieważ około kilkunastu dzieciaków w różnym wieku bawiło się w śmingusa dyngusa. Takiego konkretnego bo z wiadrami. Chyba nie muszę wam opisywać jaka była ich reakcja. Dawaj na samochody. Tyle że z pełna kulturką czyli zapytały czy mogą je oblewać. Gors wzniecony sytuacja się zgodził ale zapomniał o drobnym szczególe - otwartym oknie :mrgreen: . Miał farta gdyż pierwszy atak trafił w szybę i udało się okno zamknąć przed małym wewnętrznym potopem.
Dalej spotkaliśmy starszego Pana który naprawiał drogę przed swoim domem. Znowu uśmiechy i miłe gesty. Na końcu wsi przejechaliśmy przez podwórko bo inaczej nie było opcji górskiego schroniska. Właściciel oczywiście zapraszał na Tadżin. W drodze powrotnej nawet widzieliśmy grupkę Marokańskich skautów.
Nastąpił koniec zabudowań oraz koniec roślinności. My coraz ciężej drapaliśmy do góry po nierównej kamienistej drodze przylepionej do zbocza skalno kamiennego. Koła często uślizgiwały się na kamieniach, a widok zapierał dech. No i te zakręty :mrgreen:. Kamienie zmieniały kolory z czarnych, przez brązowe aby mienić się w końcu w odcieniach pomarańczy. Po drodze minęliśmy piękny górski wodospad czyli zapewne był to początek rzeki wzdłuż, której cały czas jechaliśmy.
Na samej górze tablica. Znajdujemy się w Parku Narodowym Tupkal. Co zobaczyliśmy ujrzycie na fotkach ale było cudnie. Szmaragdowe jeziorko a za nim najwyższy szczyt Maroka - Tupkal 4108 m.n.p.m. Oczywiście że to był on dowiedzieliśmy się dopiero następnego dnia :mrgreen:. Robiło się późno tak więc nie było czasu na zejście do samej wody. Musieliśmy wracać w kierunku Marakeszu. I znowu te same domy, ci sami ludzie tylko w filie puszczonym od drugiej strony. Było warto i rozważaliśmy nawet olanie miasta co później okazało się być słuszną decyzją. Czyli mogliśmy zostać jeden dzień dłużej w górach ale przewodnik ściemniał o pięknościach Marakeszu :cry:.

To by było na tyle :mrgreen:

Awatar użytkownika
irko
Posty: 1830
Rejestracja: 19 lip 2010, 21:53
Auto: Hilux 09
Kontakt:

Re: Marocco and West Sahara 2011

Post autor: irko »

Ależ się chłopie opisał...
Bardzo fajna relacja.

Chce tam jechać 8)

ODPOWIEDZ