Długie wieczory i temperatura na zewnątrz sprzyja pisaniu relacji. Uwzględnię również reklamację
. Więc zaczynamy. Dawno, dawno temu...
START 7 sierpnia (piątek)
Plan był wyjechać w piątek o 4:00 rano i jechać ile się da. Niestety z pracy wróciłem o 23:00, a zapakowanie samochodu zajęło do 3:00. Cały tydzień rzeczy czekały na zapakowanie, a ja cały tydzień wracałem coraz później z pracy. Decyzja była oczywista. Pakujemy i szykujemy wszystko na gotowe, śpimy i jedziemy jak wstaniemy. W sumie to urlop - po co tak gonić. Jest więc 7 sierpnia 2015 14:00 brama zamyka się. Kolejne 3 tygodnie tylko sąsiad będzie karmił psy i rybki w stawie. My jedziemy!
Podróż przez kraj w kierunku Cieszyna - nic ciekawego, te same fotoradary, trochę remontów planujemy nocleg na Słowacji na naszym ulubionym kampingu niedaleko Zyliny (49°12'32.3"N 18°52'46.0"E - 49.208975, 18.879436). Docieramy tam już po zmroku. Recepcja zamknięta, ale znajdujemy miejsce i pierwszy raz układamy się we trójkę do snu w samochodzie. Mamy ze sobą jednoosobowy namiot "2 sekundówkę" na wypadek, gdyby było za ciasno, ale do końca wyprawy daliśmy radę.
Przejechane: 504 km.
Nocleg: 49°12'32.3"N 18°52'46.0"E - 49.208975, 18.879436
(w kolejnych dniach będę podawał lokalizację postoju o ile zapisałem w dwóch powszechnie używanych formatach)
PIERWSZY NOCLEG NA DZIKO 8 sierpnia (sobota)
Rano obudził nas syn i zażądał mleka. W lipcu skończył 2 lata i to jego pierwsza wyprawa i nocleg w samochodzie. Większość bagaży to jego pieluchy, ubrania, jedzenie (dla alergika), pluszaki i zabawki. Krótka wizyta na stacji po winiety Słowackie i cały dzień spędzamy w samochodzie. Na granicy Węgierskiej kupujemy winietę na miesiąc. wychodzi taniej niż dwie tygodniowe, a i w drodze powrotnej nie trzeba stać w kolejce. Udaje się minąć Belgrad i przed zachodem zjeżdżamy z autostrady w poszukiwaniu noclegu. Znajdujemy go w końcu na brzegiem rzeki: Morawa Wielka.
Przejechane: 892,7 km (1396,7 km)
Nocleg: 44°11'30.0"N 21°09'05.0"E
RAJD SERBIA-GRUZJA 9,10 sierpnia (niedziela, poniedziałek)
Coraz sprawniej idzie życie obozowe. Śniadanie, gotowanie kawy i już pędzimy autostradą. Niestety po odbiciu na Bułgarię autostrada się kończy. Droga kręta, autobusy, tiry zaplanowane kilometry na dziś coraz bardziej uciekają. Mamy spotkać się z drugą ekipą w Gruzji w Batumi na plaży. Czy zdążymy? Opóźnienie zaczęło się już w piątek. Wreszcie trochę prostej wyprzedzam i pakuję sie prosto na patrol policji serbskiej. Zostałem poinformowany, że ciągła i przekroczenie prędkości kosztuje do 200 euro, ale płatne gotówką w lokalnej walucie. Jak nie mam, to prawo jazdy odsyła do Polski. Biorę go na bok i tłumaczę używając angielsko-rosyjskiego, że to zbędna biurokracja. Żona wyskoczyła z kwotą 50 euro na co uradowany policjant od razu przystał (ja bym zaczął od niższej kwoty, ale trudno - rzekło się) i wręczył mi dowód rejestracyjny zatrzymując prawo jazdy. Wracam do samochodu. Wpycham 50 euro w dowód, wracam i podaję policjantowi. Teraz najciekawsze! Nie wiem, czy to moje trzęsące się ręce ze zdenerwowania, czy szybki ruch policjanta, ale dowód ląduje na jezdni. Schylam się, żeby podnieść i podać, a tam nie ma już waluty. Patrzę na mundurowego, a ten już uśmiechnięty wyjmuje rękę z kieszeni. Po prostu mistrz! jak on to zrobił i kiedy! Otrzymuję przed odjazdem rady, że za 40 km stoi druga drogówka. Jakoś tak dziwnie teraz - analizujemy skąd ten pośpiech skoro jesteśmy na urlopie? Nieważne! Nauczka, żeby uważać. Docieramy do granicy z Bułgarią. Tu również obowiązują winiety. Nie zatrzymując sie nigdzie mijamy Sofię i trafiamy na autostradę. To trochę dziwne, że kraj, który żyje z turystów nie posiada rozwiniętej sieci autostrad. Po chwili znów jesteśmy na lokalnych drogach, którymi docieramy do przejścia granicznego z Turcją.
Minęło ledwo kilkadziesiąt godzin, a jesteśmy w zupełnie obcym miejscu. Trochę nas Turcja przeraża - przed wyjazdem na południowym wschodzie Turcji Kurdowie ścierali się z policją. Były jakieś zamachy. Planowaliśmy nocleg w Turcji nad morzem Czarnym, ale robi się ciemno, a my stoimy w korku na autostradzie przed Istambułem. Do planowanego miejsca jeszcze 700km. Nie damy rady. Dodatkowo nie mamy czytników i opłat za autostrady. Co się stanie jak dojedziemy do szlabanów? Zjeżdżamy gdzieś z autostrady gdzie przebiega ona najbliżej morza Śródziemnego. Niestety trafiamy na miasto (na mapie wyglądało jak wioska). Dojście do morza ogrodzone przez prywatne domy i hotele. Tracimy ze 2 godziny na szukanie miejscówki i nic. Wracamy na autostradę. Jest decyzja, że jedziemy ile sie da, a przenocujemy na jakimś parkingu.
Przejazd przez stolicę Turcji to Matrix. Autostrady po 3 do 5 pasów, które krzyżują się z jeszcze większymi. Ruch ogromy. Wszystko pędzi 100-140km/h. Jest ciemno. Zmęczenie daje się we znaki źle interpretuję nakaz zmiany pasa ruchu w nawigacji i lądujemy w mieście. Wąskie uliczki, wielkie bloki, tysiące twarzy wpatrzonych w nasz samochód. Chyba faktycznie tu nie pasujemy! Ruszam powoli do przodu, żeby nie prowokować. Trwa ponowne obliczanie trasy. Po 10 min tablet informuje, że program OsmAnd zostanie zamknięty. Zaczynamy szukać wyjazdu na własną rękę. Żona walczy z nawigacją. Po kilkudziesięciu minutach trafiamy na autostradę. Uff.
Aglomeracja miejska wydaje się nie mieć końca. Łykamy kolejne setki kilometrów... Na drodze pojawiają się białe koty. Szczekanie nie pomaga - koty się nie boją, a na dodatek coraz trudniej utrzymać kierunek jazdy... Pora się zatrzymać. Żona, która kilka godzin śpi na rozłożonych fotelach podejmuje decyzję, że trochę może mnie zmienić. OK. Jeszcze trochę pojedziemy. Budzi mnie gdy zaczyna brakować paliwa. Jesteśmy gdzieś przed Samsun te 3-4 godziny snu sprawiają, że czuję się o wiele lepiej. Na stacji dogaduję się czy można płacić kartą i tankuję. Żona poszła gdzieś do WC. Nagle pisk, huk, błysk - przez barierki przelatuje jakieś kombi i dachuje w rowie. Z wraku wyczołguje się kilku Turków. Wszyscy coś krzyczą! Na szczęście w pobliżu jest pogotowie. Próbuję wśród gapiów znaleźć obsługę stacji, płacę za paliwo i dalej w drogę. Jak to łatwo o nieszczęścia myślimy. Dosłownie chwilę temu w tym miejscu staliśmy i podejmowaliśmy decyzję, czy stacja będzie OK.
Świta gdy docieramy do morza Czarnego. Zatrzymujemy się na jakimś parkingu, gdzie cieknie woda z kranu. Można się umyć. Śniadanie stawia wszystkich na nogi. Jedziemy dalej? Oczywiście - celem jest przecież Gruzja.
Około 16:00 docieramy do granicy z Gruzją - tu pierwszy korek na granicy. Tradycyjny chaos - nie wiadomo o co chodzi. Nagle ktoś trąbi i macha! To druga załoga z którą mamy się spotkać w Batumi. Wpuszczają nas przed nas. Zyskujemy ponad godzinę w korku. Zaczynają się powitania, opowiadania o przygodach. Wszyscy szczęśliwi, tylko ja się martwię. Nadal nie załatwiłem tej opłaty za autostrady. Bramki sie podnosiły, ale za każdym razem miałem żółte światło ostrzegawcze.
Moje obawy okazały sie niepotrzebne. Przekraczamy granicę, ale z małym incydentem. Jakiś pogranicznik zażyczył sobie otwarcia skrzyń na dachu. Po odplątaniu pasów zarosiłem wojaka na dach, a co niech sie wspina! Ja tego nie będę ściągać
Po sprawdzeniu zawartości ciuchów i suchego żarcia odpuszcza.
Wpadamy na najbliższą plażę przed Batumi (miejscowość: Gonio). Promenadą lub jakimś deptakiem w świetle zachodzącego słońca paradujemy Toyotami, aż stajemy na żwirowej plaży. Pierwsza powitalna kolacja.
Przejechane: 2160 km - w tym żona jakieś 350 km, ale to i tak mój rekord (od początku: 3556,7 km)
Nocleg: 41°34'15.9"N 41°33'57.6"E - 41.571097, 41.565998
BATUMI i DROGA DO SWANETII 11 sierpnia (wtorek)
Widok rano. To nie sen jesteśmy w Gruzji!
Rano postanawiamy się rozdzielić, my z młodym mamy mniejszą sprawność biwakową. Umawiamy się, że albo spotkamy się w Batumi obok zoo, albo dopiero w drodze do Mestii - kto pierwszy, ten szuka miejsca na nocleg. W Batumi jest jak w europejskim mieście. Te kilka godzin sprawiają, że wyrabiamy sobie bardzo dobrą opinię o tym miejscu. Wyjątkiem są ronda, zresztą w całej Gruzji, gdzie wjeżdżający maja pierwszeństwo. Trzeba do tego przywyknąć i patrzeć na znaki. Pod znakiem ronda nie ma "kielni"
.
Nie jestem zwolennikiem zwiedzania miast, więc dość szybko ruszamy dalej w kierunku gór.
Lasek bambusowy przy promenadzie w Batumi.
Po drodze kupujemy wodę i obowiązkowo arbuzy, melony i warzywa na kolację. Po przejechaniu 150 km zaczynają się kontrasty. Niektóre wsie wyglądają jak PGRy w których wszystkie bloki ktoś ostrzelał, a później spalił. Niestety nadal mieszkają tam ludzie.
Przez całą drogę, aż do teraz towarzyszy nam upał! Jest cały czas ponad 30 stopni. Dopiero droga do Mestii zaczyna nieść ulgę. Planowaliśmy nocleg nad sztucznym jeziorem, który jest przy drodze, ale niestety brzegi są strome i nigdzie nie widać nawet małej polany.
Wreszcie coś znajdujemy i stajemy. Szykujemy kolację. Młody może się wyszaleć. Po zachodzie dociera druga załoga, której SMSem przekazałem pozycje GPS. Wieczorem krótka integracja i spać.
To był pierwszy dzień wyprawy w czasie której nie spędziliśmy całego dnia w samochodzie.
Przejechane: 230,0 km (3786,7 km)
Nocleg: 42°55'46.1"N 42°06'10.0"E - 42.92948 42.102776
MESTIA I LODOWIEC 12 sierpnia (środa)
Rano takie klimaty...
"Dzika" świnia żre resztki arbuza.
Rano startujemy pierwsi. Wieczorem mieliśmy więcej czasu, żeby wszystko przygotować. Sprawność biwakowa poprawiona
Zaczyna sie typowa jazda wyprawowa. Przerwy na fotki i około południa docieramy do Mestii. Tu pierwsze zachwyty i widok na ośnieżone szczyty oraz wieże obronne.
Na rynku kupujemy bimber i chleb. W sklepie oczywiście jest możliwość degustacji, która nie omija kierowców. Popitką są pokrojone arbuzy. W planie mamy wypad na lodowiec. Są więc pierwsze szutry i trochę off-road'u. Docieramy do lodowca. U podnóża okazuje się zasypany ziemią, ale i tak widok jest cudowny.
Postanawiamy zanocować w pobliżu. Druga załoga robi prezentację kociołka. Genialny sposób na kolację.
Wieczorne krzątaniny przy biwaku
Przejechane: 88,3 km (3875 km)
Nocleg: 43°06'28.0"N 42°44'37.3"E - 43.107768, 42.743693