Relacja z wyprawy do Albanii Klubu Turystyki Motorowej PTTK „Bezdroża” powered by Husky CrusingShqiperia Expedition 27.04-06.05.2012 – „Piękna nieznajoma”
27-28.04.2012 Piątek/Sobota
Zaczęło się od najgorszego, czyli awarii samochodu.
Ale chronologicznie. Na totalnym odprężu, w słomkowym kapeluszu około 7.30 zawitał do nas Legia. Szybka kawka, dokończyliśmy pakowanie prowiantu i zeszliśmy do samochodu, żeby rozlokować bagaże. Wszystko szło bardzo dobrze, do momentu kiedy zerknąłem w dowód rejestracyjny. Samochód miałem od dłuższego czasu w warsztacie, więc nie sprawdziłem wcześniej daty następnego przeglądu technicznego. Auto, po złamaniu ostatniego Disco, zmieniałem w zeszłym roku - tyle mogę dodać na swoje usprawiedliwienie.
Z niewielkim zapasem czasu pojechaliśmy na stację diagnostyczną. Miało pójść jak z płatka… Po krótkiej wymianie zdań na temat dodatkowego oświetlenia, samochód wjechał na rolki przeznaczone dla ciężarówek. Przednia oś gładko przeszła wszystkie testy, potwierdzając słuszność działań mechanika. Najechałem na rolki tylnymi kołami. Przy starcie coś nagle zgrzytnęło, huknęło i właściwie już znałem diagnozę – ukręciło nam dłuższą półoś. Czy zadziałała blokada torsena, czy rolka się źle zakręciła pozostanie już tajemnicą, zostaliśmy bez tylnego napędu. Już całkowicie bez zapasu czasowego zaczęliśmy kombinować serwis samochodu, co udało się w sumie w 2,5h. Spóźnieni, około trzynastej, podjechaliśmy pod biuro motywacji i zaczęliśmy nerwowe pakowanie reszty rzeczy. Wyjechaliśmy ze sporym opóźnieniem w 3 załogi:
Land Cruiser 120 Krzyśka (Huskiego) z Weroniką, Olą i Pawłem (Legią) na pokładzie oraz dwie Landryny trzysetki: Adama i moja. Razem była nas dwunastka, nie wymieniłem dotąd Justyny, Ewy, Mai i Oskara, Arka (Jogiego) i Marcina (Pantiego).
Droga okazała się długa i męcząca, ale na granicach nie mieliśmy problemów, a serbskie autostrady przebyliśmy dość szybko i sprawnie. W kość dała nam Czarnogóra, nie dosyć że zmęczeni długą drogą to dodatkowo osłabił nas przymusowy 3 godzinny postój w oczekiwaniu na otwarcie remontowanego tunelu. Montenegro wprowadzało nas w górski klimacik, coraz wyższe szczyty, rzeki przecinające doliny i drogi często zawijające na zjazdach i podjazdach aklimatyzowały nas delikatnie przed Albanią.
Do Plav dojechaliśmy sobotnim popołudniem, kiedy jeszcze było dosyć jasno, ale znalezienie miejsca, gdzie moglibyśmy się rozbić i odświeżyć, zajęło nam sporo czasu. Ostatecznie rozłożyliśmy się na nocleg przy hotelu Vojno Selo. Za przysłowiowego piątaka od osoby (euro) mieliśmy do dyspozycji pole namiotowe i 2 hotelowe łazienki. Zmęczenie spowodowało raczej marną integrację tego wieczora, wyprawowicze kolejno padali jak muchy.
29.04.2012 Niedziela
Kiedy się obudziłem słyszałem już głosy w obozowisku, czajnik przyjaźnie pyrkał na kuchence Sadama. Moim oczom ukazała się, wyrastająca jakby z jeziora, wielka góra - niczym ośnieżony wulkan FujiJama sprawowała milczącą kontrolę nad miasteczkiem. Przeczucie nakazało mi pokorę i wyciszenie przed Proklejte, czyli Górami Przeklętymi, zwanymi też Północno-Albańskimi.
Po niespiesznym śniadaniu ruszyliśmy w drogę pnąc się piaskową drogą w kierunku granicy albańskiej (Gusinje-Vermosh). Na początkowym odcinku jechały przed nami miejscowe taxi, ale ostatecznie skręciły do gospodarstw na lewo pozostawiając nam drogę do prywatnej dyspozycji. Na posterunek graniczny dotarliśmy samotnie. Nasza 3 załogowa wyprawa to były jedyne pojazdy oczekujące na odprawę. Po czarnogórskiej kontroli przejechaliśmy w kierunku posterunku albańskiego. Rzuciłem okiem na nawierzchnię - piękny równy asfalt. Pomyślałem:
- Coś tu nie gra.
W przewodnikach opisywano to przejście jako dostępne jedynie dla terenówek. Przejechałem jeszcze kilka metrów do miejsca, które wskazał pogranicznik. Około 100 m. za granicą droga jak równo rozwinięty dywan ucinała się i dalej była już tylko kamienista ścieżka. Puls wrócił do książkowego i już wiedziałem, że nie będziemy zawiedzeni.
Przekroczenie granicy zajęło nam około pół godziny, wszyscy zostaliśmy skrupulatnie wpisani do dziennika granicznego. Dodatkowo okazanie legitymacji Towarzystwa Polsko-Albańskiego skatalizowało serdeczności ze strony posterunkowego, dowiedzieliśmy się że droga jest przejezdna i bez problemów powinniśmy dojechać do Koplik.
Prędkości z jakimi się dotąd poruszaliśmy nie były zawrotne, ale po przejechaniu granicy albańskiej spadły do minimum. Okrzyki zachwytu nie zawsze nadające się do cytowania, postoje na fotki, oglądanie prawie każdego większego strumienia. Cóż, na uroki Albanii też trzeba się uodpornić, bo gdybyśmy mieli oglądać wszystko i pochylać się nad każdym interesującym miejscem to nie starczyło by nam czasu aby dojechać do Szkodry w tydzień
Prezentowane fotki przynajmniej częściowo oddają klimat jakim przywitała nas Shqiperia.
Po kilku godzinach dotarliśmy do pierwszej większej osady, czyli Tamary. Senny klimat miasteczka przerwaliśmy brutalnie wjazdem na główną ulicę naszymi terenówkami. Turyści tak wcześnie? Widać było zdziwienie w oczach miejscowych mężczyzn okupujących stoliki w kafejce i progi sklepów. Zachęceni zapachami wydobywającymi się z kuchni zamówiliśmy po jednej porcji. Próbowaliśmy się dowiedzieć co zamówiliśmy, ale bariera językowa była zbyt duża i dokumentnie nie mieliśmy pojęcia jakie to będzie danie. Okazało się smażoną rybą (bardzo smaczną), frytkami ze świeżo obranych ziemniaków, sałatką z pomidorów i ogórków obłożoną plastrem sera bałkańskiego. Wszystko zapiliśmy zimną wodą z dzbanków. Przed odjazdem zdążyłem jeszcze zakupić miejscową rakiję i w drogę do Koplik!
Droga początkowo opadała, ale stopniowo zaczęła się wić w górę serpentynami takimi, że w kilka minut byliśmy ponad 100 m wyżej, a ona wciąż nie dawała za wygraną. Wreszcie dotarliśmy na szczyt, odtąd droga miała już tylko powoli schodzić w dół. Widoki nas nie oszczędzały, ale zaszczepieni pierwszym odcinkiem zaczęliśmy się skupiać na ludziach, których nagle zrobiło się jakby więcej. Zjeżdżaliśmy do wioski, w której odbywał się pogrzeb. Kilkadziesiąt mercedesów poprzeplatanych innymi markami pojazdów stało przed cmentarzem, na którym właśnie zakończyła się ceremonia. Przejechaliśmy obok wjeżdżając na nowo wybudowaną nadmorską ekspresówkę lecącą na Koplik i Szkodrę. Albania zaskoczyła nas ilością inwestycji drogowych. Wszędzie się coś buduje lub remontuje. Dojechaliśmy na rondo, z którego: prosto na Szkodrę, na lewo do Thethi przez Boge, a w prawo do centrum Koplik. Zaparkowaliśmy na głównym placu (euras za auto) i udaliśmy się po Leki (albańska waluta) i na zakupy. Stragany oferowały świeże owoce i warzywa, na chodnikach leżały ryby na sprzedaż, a u rzeźnika mięso podwieszone u sufitu porcjowane na oczach klienta. Byliśmy w zakupowym amoku, który przerwał Paweł mówiąc:
- Zobaczcie kogo spotkałem
Był to Andrzej, polski zakonnik na misji w Koplik. Po krótkiej wymianie zdań, zaproponowaliśmy aby udał się z nami do reszty naszej grupy. Ostatecznie po wspólnej decyzji pojechaliśmy na nocleg na parafię, zostawiając plany zdobycia Thethi na kolejny poranek.
Wieczorem, oprócz bunkrów za ogrodzeniem parafii, odkryliśmy bogato zaopatrzoną piwniczkę zakonnika. Andrzej żalił się nam, że miejscowi znoszą mu na potęgę rakiję i wino, a on nie ma co z tym robić. Jesteśmy bardzo koleżeńscy, więc pomogliśmy jak się dało. Potem już była tylko gitara, rakija i śpiew.
30.04.2012 Poniedziałek
Z ciężkimi sercami (i głowami) opuszczaliśmy ostatni polski przyczółek. Po serdecznym pożegnaniu i pamiątkowych zdjęciach ruszyliśmy w drogę. Z Koplik wyjechaliśmy bez problemu, przecięliśmy rondo w stronę Thethi i przygotowaliśmy się na przygodę. Jakież było nasze zaskoczenie, kiedy kilka kilometrów za Boge spotkaliśmy miejscowego jadącego mercedesem beczką, który nas poinformował, że 5 kilometrów dalej droga jest nadal zamknięta. Szybka decyzja, zawracamy i prujemy przez Szkodrę inną drogą. Wiedzieliśmy już że jesteśmy 1 dzień do tyłu. Przejazd przez Szkodrę nie był łatwy, o ile Albańczycy na trasach przejazdowych zachowują się na drodze w miarę przewidywalne, o tyle w mieście ich zachowanie nie jest (przynajmniej dla nas) do końca zrozumiałe. Musieliśmy zaakceptować ich reguły i plastycznie wtopić się w rytm miasta. Udało się nam wydostać na wylotówkę prowadzącą do parku narodowego Thethi. Piękny, równy choć wąski asfalt skończył się po kilku kilometrach i rozpoczęła się mozolna wspinaczka drogą wyrwaną górom. Masa nagrobków świadczyła o tym, że śmierć lubi tu przychodzić i przyczaić się na wąskiej mijance czy ciasnym zakręcie. Przy pomnikach nierzadko znajdowaliśmy papierosy i alkohol, które ktoś zostawił, czy to aby przy tytoniu wspomnieć ludzi, który stracili tu życie, czy też aby napić się na odwagę i ruszyć w dalszą drogę. Trasa wspinała się coraz wyżej i wyżej, mijaliśmy pojedyncze domy, których było coraz mniej. Po osiągnięciu jednego ze szczytów musieliśmy się zatrzymać aby ochłonąć. Droga może terenowo nie była ekstremalnie trudna, ale wymagała wzmożonej uwagi kierowców, a i pasażerowie zdawali się przejmować przepaściami po lewej stronie. Zaczęliśmy zjeżdżać w dolinę, Husky rzucił przez radio:
- Tu jest restauracja, czy coś Wam zamówić?
- Thethi – pomyślałem – nareszcie.
Jakież było nasze zdziwienie, kiedy zobaczyliśmy Land Cruisera na tle rudery z napisem „RESTAURANT”, wokół żywej duszy, restauracja widmo. Nastawialiśmy się na posiłek, więc nie daliśmy za wygraną. Postanowiliśmy w tak zacnym miejscu zatrzymać się na obiad, aby podtrzymać tradycje nieczynnej jadłodajni. Na obiad chińszczyzna, jak to na szybki postój przystało. Zjeżdżamy dalej. Zaczęło się robić późno i myśleliśmy o odpoczynku. W okolicach mostu, który przerzucając się przez rzekę na dnie doliny wyznaczał kierunek dalszej drogi, rozpościerała się atrakcyjna biwakowo polana. Śpimy tutaj. Wieczorkiem spotkaliśmy jeszcze Słoweńców na rowerach, który podążali do, jak się później okazało, niedalekiego Thethi. My sobie odpuściliśmy, ale potrzeba wysłania SMS wygnała mnie z Pantim w dalszą drogę. Po kilku brodach myśleliśmy, że wjechaliśmy do wsi i była to prawda, tyle tylko że po wsi pozostał cień. Mijaliśmy kolejne opuszczone domy tracąc nadzieję na zasięg telefonii. Zza zakrętu błysnęło światełko. Z zainteresowaniem i obawą zbliżaliśmy się do niego jak ćma do świecy. Wioska nie była opuszczona, tylko maksymalnie wyludniona, pozostali mieszkańcy żyli na zboczach gór a w „centrum” pozostała jedynie czynna knajpa (z zimnym piwem) i całkiem nieźle jak na takie góry zaopatrzony sklep. Uzupełniliśmy zapas złocistego napoju i wróciliśmy do naszych zgodnie milcząc, aby nie psuć niespodzianki reszcie wyprawy. Tego wieczora rozpaliliśmy ognisko i wymienialiśmy się do późnej nocy uwagami na temat naszych wyprawówek i opowiadając wyjazdowe historie. Spało się wyśmienicie.